środa, 29 marca 2017

Post mortem, odcinek 2. Biżuteria żałobna

W poprzednim wpisie z krótkiego cyklu "Post mortem" pisałam o fotografii pośmiertnej, która w epoce wiktoriańskiej robiła prawdziwą furorę, do czego przyczyniło się w dużym stopniu wynalezienie dagerotypu.

Dziś o biżuterii żałobnej - mojej wielkiej fascynacji.

Polakom termin "biżuteria żałobna" od razu kojarzy się z Powstaniem Styczniowym, gdyż nie tylko po jego klęsce, lecz nawet już przed samym wybuchem, kiedy po krwawo stłumionych manifestacjach niepodległościowych ogłoszono żałobę narodową, tego rodzaju ozdoby stały się symbolem patriotyzmu, a za samo ich noszenie groziły surowe kary.

  Biżuteria żałobna ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego (źródło: http://powstaniestyczniowe.nck.pl/?p=970)

Biżuterię żałobną wyrabiano z tanich materiałów, najczęściej metali nieszlachetnych pokrytych czarną emalią, była zatem dostępna dla kobiet ze wszystkich warstw społecznych. Często pojawiały się na niej motywy trupich czaszek, krzyży oraz łańcuchów czy powrozów, wymownie symbolizujące zniewolenie narodu polskiego przez zaborcę.

Pomysł na noszenie takiej biżuterii był silnie zakorzeniony zarówno w swoistej estetyce epoki, jak i w istniejącej już od dawna tradycji jubilerskiej. Już bowiem w XVII wieku wyrabiano tego rodzaju ozdoby, czego przykładem jest poniższy, misternie wykonany pierścionek.


17-wieczny pierścionek żałobny, The Ashmolean Museum (źródło: http://jewelrynerd.org/blog/the-secrets-of-mourning-jewelry-revealed-part-i-commemorative-jewelry)

Moda na biżuterię żałobną, obecna także w XVIII wieku, światowe apogeum osiągnęła po śmierci męża królowej Wiktorii, księcia Alberta, który zmarł dwa lata przed wybuchem Powstania Styczniowego. Niepocieszona po jego stracie brytyjska monarchini już do końca życia ubierała się na czarno.

 Sygnet z wizerunkiem zmarłego księcia Alberta, 1861 (źródło: http://artofmourning.com/2015/03/02/victorias-photographic-mourning-ring-for-albert-1861/)

Osiemnasto- i dziewiętnastowieczna biżuteria żałobna była - mówiąc językiem współczesnym - mocno spersonalizowana. Bardzo często w skład takich bibelotów wchodziły nie tylko podobizny zmarłych tudzież motywy nawiązujące do śmierci i pogrzebu, lecz także... włosy nieodżałowanych zmarłych.

Pierścień z włosami, XVIII wiek (źródło: Pinterest.com)

Wisiorek żałobny z miniaturą i włosami zmarłej, 1821 (źródło: http://artofmourning.com/)

Z użyciem ludzkich włosów wyrabiano prawdziwe cuda, od broszek, przez kolczyki i pierścienie, po misterne plecionki. Czasami wkomponowywano w te niezwykłe artefakty fotografie utraconych bliskich, nierzadko wykonane już post mortem.


Komplet biżuterii, ok. 1840 (źródło: Pinterest.com)

Wiktoriańska broszka ze zdjęciem zmarłej dziewczynki (źródło: Pinterest.com)
Oprócz biżuterii typowo żałobnej, dużą popularnością cieszyły się w dawnych wiekach tzw. memento mori, czyli artefakty przypominające o nieuchronności śmierci. Przybierały one różne formy, od obrazów i rzeźb (oraz przerażających obiektów podobnych do tego, który opisuje Ann Radcliffe w The Mysteries of Udolpho), po - właśnie - makabryczne ozdoby. 

Wisiorek z ok. 1540, Victoria and Albert Museum (źródło: http://4cs.gia.edu/en-us/blog/antique-victorian-era-mourning-jewelry/)
Francuski wisiorek z kościotrupem, XVI wiek (źródło: Pinterest.com)

Późnowiktoriański wisiorek z kościotrupem (źródło: Pinterest.com)

Jak widać na powyższych zdjęciach, estetyka późnowiktoriańskich memento mori niewiele różni się od szesnastowiecznej.
W ten sam klimat wpisują się - choć bez porównania gorszej jakości, gdyż masowo wykonywane - ozdoby współczesne, takie jak kultowy wisiorek z Nosferatu marki Alchemy Gothic czy przedstawione niżej kolczyki-szkielety należące do mojej osobistej kolekcji.
Wisiorek z wampirem, Alchemy Gothic (kolekcja własna)

Kolczyki-szkielety (kolekcja własna)

Po raz kolejny okazuje się, że kultura gotycka chroni od zapomnienia, a nierzadko nawet wskrzesza ciekawe tradycje z dawnych wieków, wraz z estetyką ocala zaś również cząstkę tamtej wrażliwości. Przyczynają się do tego również inicjatywy takie jak The Order of Good Death oraz współcześni artyści, którzy w swej pracy nawiązują do dawnych jubilerów, a co więcej... czasami stosują te same, co oni techniki!


Współcześnie wykonany (2014) wisiorek z włosami osoby zmarłej autrostwa Iriny Jordan (źródło: https://www.calebwilde.com/2014/08/think-mourning-hair-jewelry-is-a-thing-of-the-past-think-again/)


wtorek, 28 marca 2017

Post mortem, odcinek 1. Fotografie

Jeżeli ktoś z Was oglądał horror pt. "Inni" ("The Others", 2001), z pewnością pamięta scenę, w której główna bohaterka, znakomicie grana przez Nicole Kidman, znajduje w swym domu dziwne, a zarazem przerażające fotografie pośmiertne jego poprzednich mieszkańców. Akcja filmu toczy się w roku 1945, ale fotografie są dużo starsze; pochodzą bowiem z epoki wiktoriańskiej. Ciekawy pomysł, prawda?

Nie do końca; to znaczy, nie do końca pomysł reżysera. Alejandro Amenábar nie wymyślił tego bowiem sam, lecz sięgnął do bardzo popularnej w wiktoriańskiej Europie i Ameryce tradycji uwieczniania na zdjęciach niedawno zmarłych osób. Sięgnęłam do niej również ja, w mojej trzeciej powieści pt. "Mechaniczna ćma", gdzie jedna z bohaterek zarabia na życie... nie fotografowaniem, lecz malowaniem zmarłych.
 
Wraz z wynalezieniem dagerotypu (w 1839), zwyczaj wykonywania pośmiertnych zdjęć - dotąd raczej praktykowany przez ludzi zamożnych, których stać było na wynajęcie fotografa - rozpowszechnił się również wśród osób biedniejszych. Pod koniec dziewiętnastego wieku zmarłych fotografowano niemal tak często jak żywych, czego świadectwem są ich niezliczone, doskonale zachowane podobizny.




Czasem owe "post mortem" są przerażające, gdyż zanim zostały wykonane, śmierć zdążyła już odcisnąć wyraźne piętno na modelu bądź modelce, czasem natomiast  - tak urokliwe, że nie sposób oderwać od nich wzroku. 

 

Zawsze jednak emanuje z nich charakterystyczny niepokój. Podobnie jak światło podczerwone pomoże odcyfrować trudny bądź wyblakły zapis na papierze, ludzkie oczy bez trudu odczytają subtelny szyfr Słodkiej Przyjaciółki, jak mawiał o niej jeden z bohaterów "Mechanicznej ćmy".



poniedziałek, 27 marca 2017

O parasolkach słów kilka

Nadeszła wiosna, a wraz z nią ostrzejsze słońce oraz pora filtrów, okularów przeciwsłonecznych i... parasolek.

Jak wiadomo, parasolka stanowi częste, a zarazem bardzo wdzięczne dopełnienie stylizacji gotyckich, steampunkowych i innych nawiązujących do dawnych epok. Jest też jednak bardzo praktyczna, gdyż w przeciwieństwie do ciemnych szkieł chroniących wyłącznie oczy, osłania również twarz oraz kark, tym samym chroniąc przed poparzeniami słonecznymi. Łączy zatem przyjemne z pożytecznym, z jednej strony dodając kreacji uroku, z drugiej natomiast pełniąc funkcję ochronną, a nawet - w przypadku osób nadwrażliwych na słońce (jak ja) - zapobiegając poważniejszym problemom takim jak udar słoneczny czy trudne do wyleczenia uszkodzenia naskórka.

Często zdarza mi się latem słyszeć na ulicy okrzyki (cytuję te bardziej cenzuralne): "Hej, przecież nie pada!", "Pogięło cię mała?" oraz średnio wybredne, ukradkowe komentarze odnoszące się do mojej kondycji mentalnej. A tymczasem...

Parasolki wynaleziono w starożytności właśnie w celu ochrony nie tyle przed deszczem, co właśnie przed słońcem. Najstarsze świadectwa o takim właśnie ich zastosowaniu pochodzą z Chin i Mezopotamii, używali ich również m.in. starożytni Grecy i Rzymianie, a także Aztekowie.


(Afrodyta, italska waza czerwonofigurowa, IV wiek p.n.e.)

Już sama etymologia polskiego słowa "parasol" (od hiszpańskiego zwrotu parar sol, czyli "zatrzymywać słońce") potwierdza, w jakim celu dawniej stosowano ów wdzięczny artefakt. Co więcej, w XVIII wieku wyraz ten oznaczał u nas wyłącznie ochronę przeciwsłoneczną. Dopiero później popularne stały się "parapluje" (od francuskiego parapluie). W języku francuskim do dziś funkcjonuje zarówno parapluie jak i parasol, w polskim zaś doszło do ujednolicenia, choć sama nazwa wciąż wskazuje, do czego pierwotnie parasole służyły.

Jean-Michel Moreau,Le Rendez-vous pour Marly, miedzioryt Carla Guttenberga (ok. 1777)


W epoce wiktoriańskiej parasole stały się już nieodłącznym elementem kobiecego stroju, obowiązkowo towarzysząc eleganckim damom w słoneczne dni. Widać je często na obrazach dawnych mistrzów, na przykład na poniższym płótnie Claude'a Moneta, na którym od słońca parasolkami osłaniają się zarówno kobieta, jak i mężczyzna.

Claude Monet, Promenada nieopodal Argenteuil, 1875



Pierwotna, przeciwsłoneczna funkcja parasola, niepotrzebnie zarzucona w poprzednim stuleciu, na szczęście powoli, choć nieśmiało wraca do łask. Ogromną zasługę ma w tej kwestii kultura gotycka, z upodobaniem sięgająca do dawnych epok i przywracające światu urok dawnych czasów, niepotrzebnie zapomniany we frenetycznej pogoni za "nowoczesnością". Niestety, nasz organizm nie zawsze nadąża za modą i dalej mamy skórę, oczy, niektórzy z nas są wrażliwsi na ostre, jaskrawe światło. Poza tym nie trzeba już chyba powtarzać, jak bardzo szkodliwy bywa nadmiar słońca i do jakich schorzeń prowadzi. Może więc warto wykazać się odrobiną nie tyle tolerancji, co zwykłego pragmatyzmu, i zamiast wyśmiewać anachronicznie ubranych dziwolągów, poszerzyć wiedzę z zakresu kultury materialnej i... spróbować zamienić filtr na ładną parasolkę :)




piątek, 24 marca 2017

Klątwa sequelu

Wiele razy słyszałam od Czytelników następujące pytania: "Czy Pani kolejna książka jest/będzie kontynuacją poprzedniej?", "Czy te Pani trzy powieści to może trylogia?", "Czy planuje Pani napisać kontynuację [tu pada tytuł danej książki w dopełniaczu]?". Zdarzyło mi się również, że wręcz poproszono mnie o napisanie kontynuacji, a raz, w przypadku mojej czwartej powieści, która ukaże się jesienią, sama przez pewien czas walczyłam z pokusą stworzenia drugiego tomu.

Zawsze jednak, ilekroć temat pojawia się w rozmowach, lub - spontanicznie - w prywatnych myślach, po kręgosłupie przebiega mi dreszcz (bynajmniej nie gotyckiej) grozy. Dlaczego? Ano, dlatego, że z reguły sequel bardzo rzadko dorównuje części pierwszej. Co prawda czasem może nawet ją przewyższyć, ale nader rzadko. Zazwyczaj dzieje się tak albo w przypadku utworów z góry pomyślanych przez pisarza jako wieloczęściowe, albo - jak pokazuje przykład Harper Lee, która po ponad pół wieku zdecydowała się napisać kontynuację bestsellerowego "Zabić drozda" - w przypadku autorów, którzy nagle doznają olśnienia i zasiadają do pisania kontynuacji z równie świeżym umysłem, jak wówczas, gdy rozpoczynali część pierwszą.

Niestety, gros kolejnych tomów, sezonów itp. po prostu nie umywa się do błyskotliwie zaplanowanego, a następnie wykonanego z wielką pasją początku. Roboczo nadałam temu zjawisku miano "klątwy sequelu". Szczególnie drastycznie widoczna jest ona na przykładzie literatury oraz - może najdrastyczniej - kina grozy. Jako przykłady podać mogę - przy zastrzeżeniu, że de gustibus non est disputandum - dwa dzieła. 

Pierwszy przykład to "Kobieta w czerni". Twórcy genialnego horroru powstałego w 2012 na podstawie powieści jednej z moich ulubionych Koleżanek po piórze, Susan Hill, postanowili bowiem nakręcić jego kontynuację. Plan zrealizowali i w 2014 na ekrany wszedł "Anioł śmierci". Reżyser nie bazował już jednak na kolejnej książce Hill, gdyż drugiego tomu "Kobiety..." Hill po prostu nigdy nie napisała, lecz na własnym pomyśle, poniekąd wygenerowanym z otwartego zakończenia części pierwszej. No właśnie... Otóż sequel po prostu nie umywa się do spontanicznie nakręconego, starannie przemyślanego "oryginału", ani pod względem straszności, będącej wyznacznikiem dobrego horroru, ani pod względem fabuły, która, krótko mówiąc, zamiast przyspieszać bicie serca i - co spotkało mnie osobiście po obejrzeniu "Kobiety w czerni" - nawiedzać widza jeszcze długo po obejrzeniu filmu -, po prostu chwilami nuży.

Drugi przykład to (skądinąd mój ulubiony) serial pt. "Penny dreadful", którego trzeci sezon (a już nawet drugi) często sprawiał wrażenie wymuszonego, tak jakby twórcom zwyczajnie zabrakło pomysłu. Oczywiście, jako miłośniczka wszystkiego, co gotyckie i wiktoriańskie, a także wierna fanka wspaniałych Aktorów, którzy w serialu zagrali, obejrzałam sumiennie wszystkie sezony po kolei, nie mogłam się jednak oprzeć smutnemu wrażeniu, że w części drugiej i trzeciej nie było już "tego czegoś", co kompletnie zauroczyło mnie w części pierwszej. 

Obie wyżej wspomniane kontynuacje nie są złe. Wręcz przeciwnie - powiedziałabym, że same w sobie również zasługują na uznanie. W oderwaniu od części poprzednich mogłyby nawet niejedną osobę zachwycić... A jednak, zapoznawszy się z tym, co je poprzedza, nie sposób oprzeć się wrażeniu że, niestety, "to już nie to". W tej właśnie spontanicznej myśli narzucającej się po porównaniu kontynuacji z początkiem, tkwi cały tragizm "klątwy sequelu", bowiem dzieło, które samo w sobie ogląda się z przyjemnością, gdy poprzedza je lepsza pierwsza część, z automatu traci wiele na wartości w oczach wymagającego odbiorcy. Bo przecież wcześniej było lepiej, ciekawiej...

Dlatego też, reasumując, postanowiłam sobie, że będę pisać za każdym razem inną książkę, choćby nawet mnie samą "korciło", by ulec pokusie kontynuacji. Jeśli nie poczuję tej samej weny, równie silnego impulsu twórczego, co przy pracy nad planowaniem części pierwszej, nigdy danej fabuły nie pociągnę dalej. Jeżeli jednak zdarzy się inaczej, zaryzykuję powtórne wejście do tej samej rzeki. Jak mówi stare, mądre porzekadło: "nic na siłę".



czwartek, 23 marca 2017

Gothic Revival na Rakowicach


Jednym z ważniejszych źródeł inspiracji, które działają bardzo pobudzająco na moją wyobraźnię, jest piękna architektura. Łatwo chyba zgadnąć, że preferuję gotyk, we wszystkich jego postaciach. Nie raz pewnie wrócę jeszcze do tego tematu, dziś natomiast chciałabym Wam pokazać kilka ciekawych przykładów neogotyku (Gothic Revival), jakie można znaleźć na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.










środa, 22 marca 2017

"Mechaniczna ćma" - spot reklamowy


Z przyjemnością zachęcam wszystkich do obejrzenia spotu przygotowanego w ramach promocji "Mechanicznej ćmy". Mam nadzieję, że zachęci on Was do przeczytania mojej trzeciej powieści :)

Joanna Pypłacz, "Mechaniczna ćma", Chorzów 2017



wtorek, 21 marca 2017

Harry Clarke czy Benjamin Lacombe?

Niedawno dotarła do mnie wymarzona przesyłka, na którą na szczęście nie musiałam czekać długo, gdyż - choć kupiona na amerykańskim Amazonie - przyszła z Niemiec. Był to egzemplarz bibliofilskiego wydania dzieł Edgara Allana Poe, z ilustracjami Benjamina Lacombe, sławnego francuskiego ilustratora i... mojego rówieśnika (artysta urodził się w 1982).









Wersja Lacombe'a jest, moim zdaniem, najbardziej wymowna i spektakularna od czasów słynnego Harry'ego Clarke'a (1889-1931), który swoje ilustracje opublikował w 1919 (dodam, że wydanie z ilustracjami Clake'a doczekało się reedycji w 2008. Niedługo pewnie i ono zawita na mojej półce, jako zwieńczenie kolekcji). Włącznie było ich 29, tutaj zamieszczam parę przykładów.






Wersja Lacombe'a, który ma w swym portfolio także ilustracje literatury dziecięcej, jest - nie ma co ukrywać - łagodniejsza w wymowie, kontrastując z ostrą, miejscami przerażającą estetyką ilustracji Clarke'a. 

Obaj artyści zdołali jednak uchwycić najistotniejsze cechy utworów genialnego twórcy, ich specyficzny emocjonalny klimat, wyczuwalny w czasie lektury oryginału. Podczas gdy Clarke skupia się na estetyce szoku, makabry i totalnego zdumienia, dla Lacombe'a ważniejsza jest romantyczna melancholia, którą tchną opowiadania i wiersze Poe. Ligeia Clarke'a to dominująca, upiorna półbogini w olbrzymiej, czarnej aureoli, natomiast Lacombe przedstawił ją jako zamyśloną młodą kobietę o niepokojących, olbrzymich oczach, podobną nieco do słynnych wielookich dziewczynek Margaret Keane. 


"Ligeia" Harry'ego Clarke'a:



"Ligeia" Benjamina Lacombe:




Prawdę mówiąc, trudno orzec, który ilustrator lepiej wykonał swą pracę. Poprzestanę na stwierdzeniu, że obaj wydobyli z dzieł Edgara Allana Poe te dwie ich cechy, które czynią je tak niezwykłymi: monstrualną grozę i romantyczny smutek. Dlatego też uważam, że obaj - równie wrażliwi i utalentowani, leczpo prostu inni - idealnie się uzupełniają.



poniedziałek, 20 marca 2017

Gdzie można kupić moje książki?

Często zdarza mi się słyszeć to pytanie...

No cóż, z racji tego, że w porównaniu z literaturą obyczajową, kryminałem czy fantasy uprawiany przeze mnie gatunek - nie ma co ukrywać - jest, delikatnie mówiąc, niszowy, często bywa tak, że choć różne księgarnie posiadają moje powieści w swej ofercie, niestety większość z nich ogranicza się wyłącznie do sprzedaży wysyłkowej. Zauważyłam, że portal Sztukater.pl przygotował zestawienie wszystkich sprzedawców, u których można kupić moją najnowszą książkę pt. "Mechaniczna ćma". Oto i ono:

Gdzie kupić?

Najczęściej wersje tradycyjne, papierowe, można spotkać w Empiku i Świecie Książki.

Z tego, co widzę, "Mechaniczna ćma" przyleciała na razie do dwóch salonów Empik w Krakowie: do Galerii Krakowskiej i do centurum handlowego Bonarka.

Jeżeli chodzi o e-booki, na razie w sprzedaży są elektroniczne wersje "Augusta Nachta" oraz "Krzyku Persefony".

Elektroniczna Ćma pewnie pojawi się już niedługo :)



niedziela, 19 marca 2017

Przemiła niespodzianka


Patrzcie, jaki cudny prezent dostałam właśnie od Joasi Styrylskiej-Gałażyn (zapraszam serdecznie na jej stronę: http://styrylska.com/), Artystki, którą mam zaszczyt i przyjemność znać osobiście. :) Jestem po prostu urzeczona, gdyż poniższy mockup dokładnie oddaje klimat mojej trzeciej powieści.



sobota, 18 marca 2017

Początki

Intensywnie pracuję nad tym, by wkrótce blog nabrał właściwych kształtów i zaczął normalnie funkcjonować w sieci. Dziś zrobiłam mały krok do przodu: nauczyłam się dodawać strony. :)

piątek, 17 marca 2017

Witam na moim nowym blogu

Witam wszystkich Czytelników (i nie tylko) na moim nowo powstałym blogu autorskim. 

Nosiłam się z zamiarem jego założenia już od pewnego czasu, lecz nigdy nie przystąpiłam do realizacji owego pomysłu. Zmobilizował mnie do działania dopiero wyjątkowo perfidny atak na mój profil osobisty na Facebooku, przez który o mały włos nie straciłam strony autorskiej (https://www.facebook.com/jmpyplacz/?fref=ts). Jak mówi stare przysłowie: "Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Bez ataku być może nigdy nie zrealizowałabym tego planu... 

A teraz już do rzeczy. Tak jak zapowiedziałam na facebookowej stronie autorskiej, na blogu będę się dzielić informacjami dotyczącymi moich powieści oraz wydarzeń z nimi związanych takich jak wieczory autorskie itp. Będę też organizować konkursy dla Czytelników, a także zamieszczać przeróżne materiały należące do dziedziny, którą fascynuję się od najmłodszych lat i która jest praktycznie całym moim światem. 

Bardzo serdecznie pozdrawiam i do zobaczenia już wkrótce!